Powiew przeszłości, czyli wyznanie byłego racera

Do naszej ekipy redakcyjnej dołączył Marcin Szafrański. Członek kadry narodowej w narciarstwie alpejskim. Dwukrotny olimpijczyk z Albertville (1992) i Lillehammer (1994). Komentator telewizyjny, 12-krotny mistrz Polski.
Od dziś na stronach Narty.pl prezentować będziemy porady Marcina, podzielone na kilka kategorii: Puchar Świata, miejscowości narciarskie, technika jazdy, serwis nart, trening i technika jazdy.
Były lata, gdy na poważnie ścigałem się na nartach. Teraz spoglądam wstecz i widzę, że z każdym rokiem ten miniony okres mojego życia nabiera nowych barw. Pewne zdarzenia, w których uczestniczyłem, zrobiły się jakieś bardzo egzotyczne, a niektóre – wręcz nie do wiary.
Na nartach stanąłem po raz pierwszy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. To wcale nie prehistoria, zapewniam. Lodowce już działały, narty były tylko trochę dłuższe, a stroje bardziej kolorowe i radosne. Historię świadomie zaczynam od lodowców – marzenia wszystkich, do których dotarło, że na nartach można zjeżdżać w trochę lepszych warunkach niż na Kasprowym czy w Szczyrku. Notabene, w obu tych kurortach narciarskich nastąpiły iście kosmetyczne zmiany. Baza pozostała ta sama, właściwie nawet szkoda, że wyremontowali kolejkę na Kasprowy, bo przejazd starą było ciekawym doświadczeniem.
Paszport za kawę
Wróćmy jednak do krajów alpejskich. Lodowce w świadomości polskiego narciarza zamykały się w magicznej nazwie: Kaprun. Stary dobry Kitsteinhorn – to było to. Piękna wizja. I tylko wizja, jeśli nie udało się pokonać prawdziwego toru przeszkód. Na początek – należało zdobyć paszport. Dosłownie, zdobyć. Jak wiadomo, paszporty nie mogły znajdować się w domu obywatela; były przechowywane w specjalnym urzędzie, chyba na milicji, nie pamiętam. W ich zdobyciu najważniejszym argumentem przetargowym była często kawa, sprzedawana w złotych, kilogramowych opakowaniach Wiener Kafee. Przy każdym wyjeździe trzeba więc było zahaczyć o Mexico Platz w Wiedniu i kilka takich argumentów przywieźć dla pań z urzędu paszportowego. Moja mama dokonywała wtedy cudu – potrafiła wydobyć paszport w 24 godziny! Niektórzy na pewno potwierdzą, że wyczyn to na miarę mistrzostwa, bo normalnie – i to dla szczęśliwców – pozostawał miesiąc czekania (bez gwarancji sukcesu).
Następny krok: załatwienie wizy do Austrii – opuszczaliśmy przecież żelazną granicę krajów demokracji ludowej. Tutaj było łatwiej bowiem konsul
austriacki należał do normalnych ludzi i rozumiał potrzeby sportowców.
Wiza zdobyta – ruszamy dalej. Dzisiaj dopiero do mnie dociera, jak zwariowani byli moi rodzice. Na pewno sam nie prowadzę „normalnego" życia, ale „korba" jaką oni mieli – to dopiero coś niezwykłego. Oto jeden z przykładów. Pierwszy wyjazd na lodowiec: cztery osoby w Fiacie 125 i przyczepie N126. Tak, to taka mała przyczepa, z której jeszcze niedawno sprzedawano zapiekanki (do tego celu idealna). Kwaterujemy się na parkingu pod wyciągami, gdzie, na szczęście, za porządek odpowiada były obywatel Jugosławii. Jako „ziomal” wykazywał pełne zrozumienie dla naszej sytuacji. Toteż zamykając parking, po pierwsze nas nie „eksmitował”, a po drugie – co najważniejsze – zostawiał toalety otwarte na noc. Co za luksus! Od następnego dnia na wymarzone narty. Ski-passy nie były magnetyczne, więc stosowaliśmy wersję „Polak potrafi"; dwójka jeździ do południa i zmiana. Zupełnie wystarczające dla nas, młodych zawodników. Śmieszne, gdy porównam to z dniem dzisiejszym i faktem, że co roku mam sezonowy ski-pass ważny na prawie całą Austrię...
Kryształy za ski-pass
Moje ówczesne próby z językiem niemieckim zaczynały się od: wolen sie kaufen ... i tutaj pojawiały się rzeczowniki. Czyli wyliczanie tego, co mieliśmy do sprzedania. Najczęściej były to kryształy. Opanowałem tę sztukę całkiem nieźle, gdyż taka była konieczność. Nie tyle chodziło o zarobek, po prostu jeśli chciało się jeszcze raz wyjechać, to handel był obowiązkowy. Do niedawna wszystkie te wyczyny mocno mnie żenowały i wspominałem je z pewnym wstydem. Teraz patrzę na to z innej perspektywy i myślę, że jeśli mamy się wstydzić, to raczej za tych, którzy do takiego stanu doprowadzili, pakując nas w tyle ryzykownych i upokarzających sytuacji. Mój tata, poważny dyrektor w firmie, zarabiał kilkadziesiąt dolarów na miesiąc, a to nijak się miało do ceny ski-passu i noclegu w Austrii. Cóż więc pozostawało, jeśli człowiek chciał znaleźć się na prawdziwych trasach z jako takim sprzętem?
Z łomem w dłoni
Mniej więcej w tamtym okresie pojawiły się tyczki przegubowe. Do podstawowego treningu przydałoby się 50 sztuk, ale nas nie stać było nawet na... jedną. W końcu znajdując i naprawiając odpady po innych teamach, udało się zmontować komplet. Nasze kłopoty nie skończyły się jednak na tym. Nie mieliśmy wiertarek, dlatego pracowaliśmy kilkukilogramowym żeliwnym łomem. Pierwsze tyczki miały bardzo słabo dopracowany system trzymania w śniegu i często wypadały. Można było wbitą w śnieg tyczkę oblać wodą i po paru minutach siedziała solidnie. Był tylko jeden problem: jak ją potem wyjąć? Rozwiązaniem okazały się kliny drewniane, które wbijało się obok przegubu. Dobra rzemieślnicza metoda. Osobny plecak z klinami i jazda. Od tamtej pory nie upłynęło tak naprawdę zbyt wiele czasu. Dzisiaj organizując skicamp w Austrii zapewniam amatorom warunki, o których wtedy nawet mi się nie śniło: zamknięta trasa, tyczki, kamera, fotocela, radia... i wiele innych akcesoriów. Kiedyś, w czasach mojego zawodniczego trenowania, to wszystko pozostawało w sferze marzeń.
Wartburgiem na lodowiec
Teraz przeskok w lata dziewięćdziesiąte i wyjazdy klubowe. Do Kaprun oczywiście. Dopiero później pojawiły się wyjazdy do Hintertux – o tyle trudniejsze, o ile było nam dalej (przypomnę, auta też były inne). Co z tego, że istniała bliższa droga przez Rosenheim (Niemcy), skoro oznaczało to zdobywanie kolejnej wizy. Już lepiej było wybrać wersję przeprawy przez Pas Thurn (austriackie góry), oczywiście przejazdem bocznym, a nie płatnym. Jedzie się tam po takich serpentynach, że w maluchu należało wrzucać z rozpędu jedynkę, czyli synchronizować brutalnie biegi, bo inaczej „nie szło".
Samochody używane wtedy to również niezły temat. Przewinął się maluch, VW garbus, polonez „wypas" bo z silnikiem diesla. Pamiętam też takiego rodzynka jak wartburg w wersji kombi. Dobry, bo duży. Po prostu gute deutsche wagen – z tą małą różnicą, że produkcji wschodnioniemieckiej. Zupełnie nic sobie nie robiliśmy z tego, że rano po odpaleniu okolica zasłonięta była pięknym bladoniebieskim dymem z silnika dwusuwowego. Nie byłem już tak wyluzowany podczas jazdy po alpejskich drogach, bo przypomnę, że w aucie z silnikiem dwusuwowym nie ma możliwości hamowania silnikiem na biegu. Hamuje się jedynie hamulcami, dopóki działają i nie są przegrzane. Czasy były już jednak o niebo lepsze (od tych „przyczepowych”). Mieszkaliśmy w kwaterach, najtańszych oczywiście, ale zawsze. W tej chwili na narciarzy, niekoniecznie zawodowych, takich jak np. uczestnicy organizowanych przez nas co roku race campów, czekają komfortowe pokoje w pensjonatach wyposażonych w SPA i inne atrakcje.
Wódka dla serwismena
Cóż... łza się w oku kręci. Nie zmienia to jednak faktu, że lata dziewięćdziesiąte to chyba najpodlejszy okres w polskim sporcie. Koniec finansowania odgórnego, a jeszcze nie początek prawdziwego sponsoringu. Mój budżet trochę reperowały stypendium, drobny handel sprzętem i najmocniejszy sponsor: papa. Rozpocząłem wtedy walkę w pierwszej lidze: w Pucharze Świata. Mój team był bardzo egzotyczny. Polonez Caro z silnikiem diesla, ja, trener i kompletny brak kasy. Jeździliśmy wtedy od jednych zawodów pucharowych do kolejnych, żerując wprost na gratisowych noclegach fundowanych przez FIS. Najcenniejsze były zawody w zjeździe, bo kilka dni oficjalnego treningu przed startem pozwalało na komfortowy „nieoficjalny” trening popołudniowy. Jakoś się toczyło. Dzięki dobrym kontaktom i niezłym wynikom dostawałem przyzwoite narty bezpośrednio z fabryki Blizzarda i wiązania Markera. Piszę o przyzwoitych nartach, bo tak naprawdę tylko raz dostałem sprzęt pierwszoligowy. Na Mistrzostwach Świata w Sierra Nevada Christian Maier uszkodził krawędź na tyle poważnie, że te narty go już nie interesowały. Dla mnie były zupełnie dobre. Inne, ciekawe doświadczenie związane było ze smarami firmy Swix i oficjalnym serwismenem pucharowym, który wprost kochał wódkę marki Chopin. Mój skandynawski przyjaciel za butelkę tego trunku był w stanie wyczarować dla mnie wiele, równocześnie podając bezcenne informacje techniczne przydatne do dnia dzisiejszego.
Daleki jestem od narzekania na tamte czasy. Wiem, że byłem w uprzywilejowanej grupie ludzi, którzy mogli wyjechać za granicę - tę ważniejszą - do krajów zachodnich, którzy mieli paszport lepszej kategorii, z pieczątką „wszystkie kraje świata”. Z drugiej strony cieszę się, że się skończyły. Teraz robię to, co naprawdę lubię bez żadnych przeszkód. To, co kiedyś bolało i dręczyło teraz służy tylko do porównań. Głównie optymistycznych. Prowadzi też do końcowej refleksji: dzisiaj wiem, gdzie jestem, co zdobyłem – i to jest najważniejsze!
Zapraszamy do lektury działu prowadzonego przez Marcina (link poniżej)









