„Burn in Snow” okiem uczestnika
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam plakat zapowiadający imprezę „Burn in Snow”, wiedziałam że nie może mnie tam zabraknąć. Bardzo szybko znaleźli się kolejni chętni na wyjazd do Szczyrku i pozostało nam tylko odliczać dni do tego wydarzenia. Czy dla zapalonych amatorów zimowego szaleństwa mogłoby być coś lepszego niż połączenie zawodów, koncertów i wspaniałej górskiej atmosfery? Wydawało nam się, że absolutnie nie.

Niestety praca nie pozwoliła nam na uczestniczenie w piątkowych treningach, a i sobotni wyjazd z przyczyn niezależnych od nas bardzo się opóźnił. Udało nam się jednak dotrzeć na czas i punkt 17 stawiliśmy się pod Skrzycznym. Ludzi było już dużo, szczególnie tych bawiących się pod sceną. My tymczasem postanowiliśmy zwiedzić teren imprezy, jako że rozpoczęcie finałów było opóźnione. Wdrapaliśmy się do połowy skoczni, która była przygotowana dla zawodników i przyznaje – wrażenie niesamowite! Przez dłuższy czas zastanawialiśmy się jak zawodnicy nie boją się skakać. No cóż, nie planuję tego sprawdzać na własnej skórze :).
Impreza zaczęła się rozkręcać, tłum ludzi pojawił się w okolicy stoku, muzyka na żywo w tle dopełniała całości. Wreszcie pojawili się też zawodnicy, którzy mogli wykonać próbne skoki. Wyglądało to naprawdę rewelacyjnie. Jak do tej pory miałam okazję takie zawody widzieć głównie na filmach czy w Internecie, tak więc przeżycie było ogromne. Długo szukaliśmy najbardziej dogodnego miejsca na oglądanie zawodów i takowe udało się odnaleźć przy zeskoku. Widoczność dobra, tłum ludzi powodował, że nawet nie było tak zimno pomimo mrozu, tak więc mogliśmy spokojnie czekać na finały. Lista zawodników robiła wrażenie, ale najbardziej cieszył fakt, że wystąpiło tak wielu Polaków. Niektóre ewolucje oglądało się z zapartym tchem, a dodatkowo mieliśmy szczęście stać obok zawodowców, którzy na gorąco komentowali skoki i opowiadali o tym, co zawodnicy wyczyniali na stoku.
Jako że zawody trwały dosyć długo, mróz zaczął powoli doskwierać, więc trzeba była się ratować gorącą herbatą. To pozwoliło dotrwać do końca i cieszyć się razem ze zwycięzcami.
<content>19112</content>
Oczywiście to koniec atrakcji, które na nas czekały. Po 21.00 pojawiliśmy się w specjalnie przygotowanym namiocie koncertowym, gdzie wyczekiwaliśmy gwiazdy wieczoru, czyli De La Soul. Naprawdę miło było zobaczyć ten amerykański zespół na żywo i posłuchać takich klasyków, jak „Me, Myself and I” czy „Ring Ring Ring”. Osobiście dużym minusem był dla mnie fakt, że koncert Hudsona Mohawke został odwołany. No nic, może za rok się pojawi, bo ja z ekipą na pewno!
Impreza może miała kilka małych minusów organizacyjnych, ale to dopiero druga edycja, więc jestem przekonana, że za rok będzie jeszcze lepiej. Brakowało tego typu wydarzenia w Polsce i cieszę się, że powoli i w tym temacie zaczyna się coś dziać. Zatem do zobaczenia za rok!









