Skip to main content

Soelden w marcu - recenzja ośrodka

Autor: |
Mapa tras
Mapa tras

Marcowe narty w jednym z najpiękniejszych ale i najdroższych regionów w Austrii...Sölden Ponownie witam wszystkich! Od grudnia i naszego pobytu we włosko - szwajcarskim rejonie Zermatt - Cervinia minęło kilka miesięcy i znowu poczuliśmy zew gór i nart.

Tym razem naszym celem było Sölden w austriackim Tyrolu oraz jednodniowo - "kawałek" legendarnego Arlbergu - St. Anton am Arlberg a cały wyjazd miał miejsce w dniach 15 - 22.03.2003r.

Droga
Na (dobry!) początek kilka słów o "naszej" trasie dojazdowej do Alp. W trakcie kilku wyjazdów sprawdziła się bardzo dobrze i niniejszym chcieliśmy podzielić się informacjami na temat jak, gdzie i którędy. Start wypada zawsze tak samo - Wrocław. Następnie przekraczamy granicę w Kudowie i kierujemy się ma Pragę. To, co można podkreślić, to fakt, że sympatyczni panowie z radarami i bloczkami mandatów czatują zwykle w pobliżach granic po obu ich stronach i w związku z tym dobrze jest przejechać strefę nadgraniczną umiarkowanym tempem. Jeśli jedziemy na zachód to i tak odbijemy to sobie na autostradzie... Na dłuuugaśnej obwodnicy Pragi kierujemy się w kierunku na Pilzno. Zaraz za Pragą po lewej stronie jest fajny parking z symbolem złotej ery kapitalizmu (McDonaldem oczywiście...) Po dojechaniu do Pilzna przejeżdżamy przez całe miasto a tam, już na wylocie w kierunku granicy z Niemcami (Rozvadow), jest super stacyjka benzynowa z bardzo dobrymi cenami ( 3 korony taniej niż wszędzie indziej!) i paliwem. I tu uwaga - normalnie ceny paliwa w Czechach są nawet wyższe niż w Polsce!!! - "tanie" Czechy to już niestety mit, jeśli nie liczyć pistacji i Vegety... Po tankowaniu brykamy w kierunku granicy niemieckiej (autostradą) i przekraczamy ją w Rozvadowie. Tam po niemieckiej stronie mamy ok. 25 - 30 km krętą, dwupasmową drogą. Warto jednak się przemęczyć. Po wpadnięciu na autostradę kierujemy się początkowo na Norymbergę ale szybko odbijamy na Regensburg. Jeszcze tylko około 120 km z Regensburga i osiągamy Monachium. Do tego miejsca nasze wszystkie wypady w Alpy (nie tylko do Tyrolu) wyglądają tak samo. Trasa jest szybka i sympatyczna. Tym razem z Monachium obraliśmy kierunek na popularne Ga-Pa (Garmisch - Partenkirchen) i wskoczyliśmy na "95-kę", którą dojeżdża się prawie do samego niemieckiego super - kurortu. Tam już zaczynają się "konkretne" górki a nas (a przynajmniej mnie!) ogarnia coś pomiędzy bitewnym podnieceniem a dziką radością z oglądania telewizyjnej relacji z prac specjalnej komisji powołanej w sprawie Rywina... Do rzeczy. Jeśli mamy szczęście i nie mam mgły to zobaczymy piękne widoki, w tym najwyższy szczyt Niemiec - Zugspitze (2964 mnpm). Samo miasteczko warte jest zatrzymania się i choć krótkiego spaceru. Czysto, ładnie i z własnym, niepowtarzalnym klimatem. Pięknie malowane domki dają przedsmak tego, co nas czeka w Tyrolu. Z Ga-Pa kierujemy się na Imst, po drodze wspinając się, często w korku, na przełęcz Fernpaß (1207 mnpm). Z tamtąd już w dół krętą ale piękną drogą do Imst. Uwaga! Jeżeli musimy tankować, róbmy to w Austrii a nie w Niemczech. Ceny są ok. 10 centów niższe na litrze, co wcale jednak nie znaczy, że są tanie! Jak znajdziemy się w Imst, to tak, jakbyśmy byli w domu. Skręcamy w lewo na Innsbruck, jedziemy ok. 6-7 km w tunelu i wypadamy przy samym zjeĽdzie do dolinki Ötztal. My mieszkaliśmy w Öetz, ok. 30 km od samego Sölden.

Na miejscu
Opisując i samą dolinę Ötztal i tereny narciarskie będę miejscami porównywał je z nieodległym (ok. 60 km w linii prostej) ośrodkiem narciarskim doliny Zillertal. Obie leżą w Tyrolu, a miejscami różnią się od siebie i to bardzo.

Miasteczko jest śliczne, zadbane jak każde w Tyrolu i ma swój klimat. Przede wszystkim Öetz z pewnością przypadnie do gustu tym osobom, które są zwolennikami połączenia aktywnego wypoczynku z odrobiną spokoju i ciszy. Tym samym jest zupełnie inne od "rozkrzyczanego", wręcz snobistycznego i co tu dużo ukrywać, drogiego Sölden. Nie oznacza to oczywiście, że w Öetz panuje grobowa cisza a ludzie wychodzą z domów tylko po zmroku (polować...) - wręcz przeciwnie, tylko że Sölden po prostu przypomina centrum Krupówek w sezonie i jest jak licho - nigdy nie śpi. Nam trafił się apartament w samym centrum i o takim standardzie, jaki oferują trzy, może nawet cztero gwiazdkowe hotele. Na dodatek jak zobaczyliśmy witającą nas na stole w salonie butelkę wina (z kokardką!) to pomyśleliśmy, że zabłądziliśmy... A tu nie! Ano, Francuzi mogliby się duuuużo nauczyć! Co do okolicy, to sama dolinka Ötztal ma zupełnie inny charakter od Zillertalu. Jest dużo mniej "ucywilizowana", kręta, miejscami bardzo wąska i po prostu dzika. Przypomina może trochę odcinek drogi od Mayrhofen do Hintertuxu w dolinie Ziller, tylko że tam wcześniej (tj. do Mayrhofen) biegnie szeroka droga ekspresowa... Droga, choć perfekcyjna jeśli chodzi o nawierzchnię jest jednak miejscami bardzo kręta i zwłaszcza po zapadnięciu zmroku trzeba uważać. Choć codzienna traska do Sölden zajmowała nam około 30 minut w jedną stronę, co jednak z nawiązką rekompensowała nam to niska cena zakwaterowania i widoki. Koniecznie trzeba też opowiedzieć o pięknej miejscowości Längenfeld, położonej prawie dokładnie w połowie drogi pomiędzy Öetz a Sölden. Po całodziennych harcach na stoku proponuję przyjechać właśnie tutaj, żeby już po zachodzie słońca, mając nad sobą rozgwieżdżone niebo położyć się w przyjemnym, termalnym Ľródełku! Wejście jest za całkowitą darmochę, oczko wodne pomieści około 20 osób na raz a temperatura wody to około 40-45 stopni (powyżej zera...). Przebieramy się około 10 metrów od subtelnie zalatującego siarką bajorka i raĽno truchtamy najpierw do wody (po drodze będzie zimno!) a po około 20 minutach z wody (bardzo zimno!!). Widok na okoliczne ośnieżone szczyty zwłaszcza podczas pełni jest nad wyraz sympatyczny. Uwaga! Termy znajdują się z 50 metrów od ronda przy wylocie z Längenfeldu w kierunku na Sölden, w dokładnie odwrotnym miejscu niż podają to drogowskazy (one kierują nas do właśnie budowanych ogromnych budynków z termalnymi wodami, które zostaną oddane do użytku w 2004r.). Mała zmyłka ale Polak da radę!

Rejon narciarski i skipassy
Opis tej części zacznę od rzeczy, o której prawdziwi gentelmeni ponoć nie rozmawiają. Kasa. 6 - dniowy skipass w Sölden kosztuje 178 euro. To dużo a nawet bardzo dużo, jeżeli porównać z konkurencją. To, co udało się w Zillertalu, nie wyszło niestety Austriakom w dolinie Öetz. Po pierwsze w rejonie Tuxa na wszystkie możliwe trasy w całej dolinie (czyli razem prawie 500 km!) obowiązuje jeden, raczej tani (rok temu płaciliśmy 156 euro) karnet, który dodatkowo upoważnia do przejazdów po całym obszarze nie tylko skibusami ale i koleją. Sprawa jest jasna i prosta. Człowiek kupuje karnet i ma co chce i gdzie chce (no prawie...). A tereny są ogromne i tydzień, żeby "zaliczyć" ośrodki całej dolinki to na pewno za mało. Zupełnie inaczej jest w dolinie Öetz. Każdy obszar narciarski funkcjonuje osobno, przez co każdy z nich jest oczywiście dużo mniejszy niż łącznie trasy w dolinie Ziller, a co najgorsze każdy ma swój odrębny skipass (!). Skąd ta pazerność? Gdyby chcieć pojeĽdzić w Sölden, Obergurgl i Hochgurgl oraz Vent należałoby wydać fortunę! Nawet położony niedaleko naszego mieszkanka mały obszar HochÖetz też nie był dawany "na dokładkę", tylko trzeba było extra płacić. W sumie jak dla mnie skandal, zwłaszcza, że jak widać na przykładzie Zillertalu można było to załatwić zupełnie inaczej - czytaj - znacznie lepiej!

Trasy
Samego Sölden nie da się przegapić. Już od wjazdu przywitają nas niezwykle charakterystyczne niebieskie loga tej miejscowości, a my będziemy musieli zdecydować się na jeden z dwóch dużych parkingów. Parkując przy pierwszym z nich wbijemy się w system Giggijocha, parkując na drugim - Gaislachkoglu. O czym szerzej za chwilę oba te systemy mają raczej kiepskie połączenie pomiędzy sobą i należy się raczej nastawić na jazdę po jednym z nich, niż na mozolne przebijanie się do drugiego. Rano przyjeżdżając do wyciągu na Giggijoch (pierwszy parking) należy zrobić to wcześniej niż robiliśmy to my... Czyli nie o dziesiątej rano! O tej godzinie, na dolnej stacji wyciągu tworzy spora kolejka i choć przepustowość wyciągu jest duża, to i tak ze 20 minut mamy z głowy, co daje nam sporo czasu żeby przyjrzeć się najnowszym trendom jeśli chodzi o sprzęt (faceci) i ubiory (dziewczyny). W końcu to Sölden! Potem wsiadamy do nowoczesnej gondolki (dolna stacja to poziom miasteczka - 1377 mnpm) i szybko wjeżdżamy na około 2200mnpm, czyli na punkt przeładunkowy - Giggijoch. Jeżeli na dole ludzi było dużo, to w tym miejscu jest ich wielkie mnóstwo! Tutaj kończy się 5 trasek (czarna 14, dwie odnogi niebieskiej 15, także niebieska 13 i czerwona 12), zaczyna zjazd do samego Sölden (czarna i "muldziasta" 20 oraz czerwona 19) i oczywiście startują wyciągi, w tym krzesło nr 18, którym można przebić się w kierunku lodowców. To co robi większość początkujących (a także sporo szkółek) to szlifowanie umiejętności na niebieskiej 13-ce. Trasa jest długa, szeroka i łagodnie nachylona a jej jedynym mankamentem jest spory tłok - jeżdżą tu bowiem nie tylko wspomniani "rookies" ale i wszyscy, którzy wracają z całego regionu do Giggijocha. Ciut trudniejsza wydaje się niebieska 15-ka. Dojeżdżamy na nią krzesłem nr 19, na górze zaś mamy możliwość poczuć się jak prawdziwy zawodowiec i przejechać trasę slalomu z pomiarem czasu. Adrenalinka (Oxy...) działa! Warto się szarpnąć na jednego euroska! Najbardziej na prawo patrząc z Giggijocha mamy czarną 14-kę. Trasa przypomina wprawdzie bardziej solidną czerwoną niż czarną, ale jest dobrze przygotowana i nie ma na niej takiego tłoku jak na niebieskich 13 i 15-ce. Jeżeli ktoś lubi muldy, to wybierając jeden z wariantów tej traski powinien być usatysfakcjonowany. W sumie tę nartostradę polecam nawet średnio jeżdżącym narciarzom (ja przejechałem...).

Pora ruszyć w kierunku lodowców.
5 do 10 minut w kolejce do szybkiego krzesełka nr 18 (uwaga! równolegle działa krzesło nr 17, które nie dojeżdża do następnej przesiadki na lodowce) i wjeżdżamy na Rotkoglhütte (2662 mnpm). Tutaj nasze ski-możliwości znacząco się rozszerzają. Wspomnianą już niebieską 13-ką możemy zjechać do Giggijocha (obok traski - funpark), wbić się w całą sieć czerwonych trasek (11-ka, 12-ka i 18-ka) lub konsekwentnie przeć na (Berlin...) lodowce, niebieską 23-ką. Czerwona 11-ka i 18-ka są super. Bardzo szerokie, długie i "niezaludnione". Rewelka! Łącząc te traski z również czerwonymi 12-ką i 16-ką otrzymamy kilka wariantów niezłego (od)jazdu. Na samym dole, kiedy wszystkie czerwone (oraz "muldziasta" czarna 17-ka) łączą się w jedną czerwoną 11-kę trzeba uważać. Po pierwsze robi się stromo, po drugie jest już na tyle nisko, że śniegu jest mało (to był upalny marzec, może zwykle jest tam grubsza pokrywa śniegu) i pojawia się nieprzyjemny żwirek (i Muchomorek...). Tak dojeżdżamy do "skrzyżowania". Długaśne (ale szybkie!) krzesło nr 13 zabiera nas z powrotem na Rotkoglhütte, stare i zdezelowane krzesło nr 8 umożliwia nam wjazd w rejon Gaislachkoglu (mordęga, strasznie długo się jedzie), na dół, do samego Sölden, a właściwie dolnej stacji Gaislachkoglu, wiedzie czerwona 7-ka i 9-ka (śniegu było za mało i nie jechaliśmy w dół) a z góry dobija ski-route z lodowca Rettenbach. Zostawiając opis rejonu Gaislachkoglu na póĽniej, wracamy 13-ką na Rotkoglhütte, a z niego brykamy niebieską 23-ką w kierunku lodowców. Uczciwie trzeba przyznać, że początek tego "łącznika" nie jest niebieski a czerwony. Ścianka, choć szeroka jest dość stroma i miejscami zjeżdżona do lodu, a osobom, które jadą na łatwe trasy na lodowcu może sprawić trochę kłopotu. Przy końcu 23-ki (a właściwie przy końcu czarnej 25-ki i niebieskiej 24-ki) trafiamy w świetne miejsce na "popas". W pięknej scenerii (widok na lodowiec!) możemy spokojnie się pożywić, przyglądając się osobom zjeżdżającym z góry, bądĽ to czarną 25-ką ze szczytu Schwarzseekogl (2885mnpm) (super traska, stroma, szeroka i idealnie przygotowana!) bądĽ to niebieską 24-ką, ze stacji kolejnego "łącznika" na lodowiec - Gletscherexpressu, którą i tak będziemy musieli wracać. Krzesłem o tym samym numerze ruszamy do ostatniego odcinka w drodze na lodowiec, czyli właśnie do Gletscherexpressu. Express to chyba zbyt dużo powiedziane... Poza tym jest dość dziwny, bo w odróżnieniu od innych kolejek górskich nie ciągnie nas do góry tylko w poziomie. Co kraj to obyczaj... Po wielu bólach docieramy do lodowca Rettenbach, a właściwie do dolnej stacji kolejki, leżącej na wysokości 2684 mnpm. W tym miejscu znajduje się kilka rzeczy, które warto opisać. Po pierwsze, wprost przed nami widać czerwoną 31-kę, na której rozgrywane są zawody alpejskiego pucharu świata. Popisy speców od ekstremalnych wiraży przy dużych prędkościach najlepiej oglądać z trybun, otaczających Gletscher Stadion. Jest wygodnie i ciepło, bo słoneczko powinno nieĽle dawać nam się we znaki a tuż obok można poprawić swój bilans energetyczny (czytaj - knajpka). Kto nie chce leniuchować, krzesłem nr 30 wjedzie na Rettenbachjoch (3014 mnpm), gdzie mamy do wyboru albo konsekwentnie przeć w górę i orczykiem osiągnąć najwyższy punkt regionu i tym samym lodowca (3257 mnpm) albo skusić się na FIS-owską czerwoną 31-kę. Proponuję ten drugi wariant! Warto! Trasa jest szeroka i z daleka nie wydaje się tak nieprzyjemna jak jest w rzeczywistości. A potrafi być wredna! Od samego początku jest stromo ale dopiero gdzieś w połowie stoku, kiedy mamy już spora prędkość, czeka nas gwóĽdĽ programu. Krótki, może 3 - 4 metrowy płaski próg, za którym trasa pochyla się jeszcze bardziej. Osoby, które nie zatrzymają się lub bardzo nie zwolnią czeka wybicie w powietrze. To nie teoria. Ja miałem wątpliwą przyjemność doświadczenia tego uczucia. Przez chwilę nic nie pamiętałem, potem z dużą prędkością uderzyłem w podłoże, wypięły mi się narty (właściwie wyskoczyły!) po czym zsuwałem się ok. 100 metrów po stoku zbyt stromym by się zatrzymać. No sama przyjemność! Ostrzegam! Jeżeli nie jeĽdzicie perfekcyjnie, to podejdĽcie z respektem do tego stoku. Tym bardziej, że mój upadek z dołu wyglądał ponoć bardzo poważnie i może nie warto powtarzać tego eksperymentu... Koniec o 31-ce, ruszamy na szczyt. Niestety z Rettenbachjochu czeka nas po pierwsze krok łyżwowy lub odpychanie kilkami do orczyka nr 32 (to nieĽle wyrabia kondycje), a po drugie spora kolejka (nasz rekord to ok. 15-20 minut!). Potem jest już tylko lepiej. Niebieskie 35-ka i 32-ka są idealne dla treningu techniki carvingowej. Łagodnie nachylone, szerokie i super przygotowane dają mnóstwo radości z jazdy, tym bardziej, że widoki są bardzo sympatyczne (widać m. in. leżące na wyciągnięcie dłoni tereny lodowca Pitztal). Trochę tylko może nas krępować spora widownia, czekająca na dole w kolejce do orczyka i z nudów spoglądająca na nasze wyczyny. Na górze czeka nas ski-tunel. Pomysłowi Tyrolczycy wydrążyli w skale przejazd na drugą stronę stoku, czyli do lodowca Tiefenbach. Cały ten system wyciągów umożliwiających wjazd na lodowce Austriacy nazwali "Golden Gate". Dla mnie to ten gejt wcale nie jest taki golden... Ja rozumiem trudne warunki topograficzne ale żeby przebijać się na lodowce sześcioma(!) wyciągami to już lekka przesada! Na Hintertuxie, dokładnie w tym samym czasie rok temu, były (są) po pierwsze tylko dwie przesiadki żeby wjechać na top (3250 mnpm) a po drugie nie było kolejek do wyciągów! Dotarcie do dalszego lodowca zajmuje dobrze ponad godzinę jak się człowiek spręży, a trzeba przecież liczyć jeszcze powrót. Uwaga! Mniej więcej o 16 - 16.15 wyciągi kończą pracę i nie ma zmiłuj. Wyjątek stanowi gondolka zwożąca ludzi z Giggijochu, która o 17 jeszcze zawsze działała ale to nam niewiele pomoże, jak utkniemy gdzieś w środku systemu. Trzeba zainwestować w zegarek. Co do tunelu, to pomysł jest w porządku (ciekawe czy "ściągnięty" z Klein Matterhornu w Zermacie?), choć nachylenie jest ciut za małe i trzeba dziebko popracować kijami. Warto! Po drugiej stronie widoki są super, słońce operuje tutaj chyba najmocniej i cały mikroklimat jest na wskroś pozytywny. Ciężko to napisać, trzeba poczuć. Tu też znajduje się najfajniejsza moim zdaniem trasa całego systemu. Uwaga, uwaga - fanfary dla niebieskiej 38 / 39-ki! Trasa jest niesamowicie szeroka, bezbłędnie przygotowana i wprost stworzona do uczenia się i testowania wszystkiego co nam przyjdzie do głowy z nartami (tudzież na nartach albo po nartach...). Zaczyna się wprawdzie dość stromo ale następne dwa kilometry to prawdziwa śnieżna poezja z lekko czerwonym zakończeniem. Na tym stoku ze względu na znaczną odległość od Giggijocha nie ma tylu narciarzy co na niebieskiej 13-ce, jest za to super gondolka i brak jakichkolwiek kolejek do wjazdu na górę! Gorąco polecam! Obok dolnej stacji gondolki (nr 35), na wysokości 2796 mnpm jest sympatyczna jadłodajnia i orczyki 36 oraz 38, odpowiednio na niebieską 39-kę i czerwoną 37-kę. Trzeba tylko pamiętać o czasie niezbędnym na powrót, bo łatwo w takich "okolicznościach przyrody" trochę się zapomnieć.

Powrót z lodowców
W drodze powrotnej z lodowców "zaliczymy" dwie dotychczas nietknięte traski. Z Tiefenbach kanapą nr 34 wjedziemy na przełęcz rozdzielająca oba lodowce, skąd primo możemy zjechać z powrotem na teren lodowca Tiefenbach czerwoną 36-ką (początek i koniec trasy jest stromy, poza tym cały stok jest mocno nachylony w prawo) a secundo pognać czerwoną 34-ka przechodzącą w niebieską 33-kę, którymi dojedziemy do dolnej stacji lodowca Rettenbach. Trasy te zawsze były mocno zatłoczone. Zwłaszcza w górnym odcinku są dość strome, póĽniej 34-ka zdecydowanie się zwęża, a wytyczono ją w bezpośredniej bliskości lodowca i wrażenie jest niesamowite (zresztą proponuję strzelić sobie tam fotkę i poklepać choć przez rękawiczkę żywy lód). Na końcu zjazdu, już na wypłaszczeniu złączymy się z FISowską 31-ką i powrócimy do dolnej stacji Rettenbach i Gletscher Stadionu. Teraz express'em przemykamy do niebieskiej 24-ki, którą (24-ką) zjeżdżamy do dalszego wyciągu! Pierwszy wwiózłby nas na super czarną 25-kę, więc może warto się pomylić...Jeszcze tylko krzesłem na Rotkoglhütte, zjazd niebieską 13-ką i jesteśmy na Giggijochu. Nie ma obaw, na dół nie zjedziemy spoceni i rozemocjonowani. 20 minut w "korku" do wagonika ostudzi każdego. Może o to chodzi?

Rejon Gaislachkoglu
Rejon Gaislachkoglu ma moim zdaniem zupełnie inny charakter od tras okolic Giggijocha oraz lodowców. Jest piękny ale i trudny. Dostajemy się tu z drugiego parkingu w Sölden (szybko i wygodnie) lub, co już podkreśliłem wyżej, przebijamy się z Rotkoglhütte czerwoną 11-ką i wciągamy krzesłem nr 8 (długo i niewygodnie). Na dole wskakujemy do sporej (24 osoby) i stojącej (tj. bez miejsc do siedzenia) gondolki na Mittelstation (centralny punkt zborny całego obszaru, opalanie i muzyczkę mamy gratis, żarełko niestety nie) skąd potem wjeżdżamy na Gaislachkogl (3058 mnpm). Uważam, że z Gaislachkoglu mamy najlepszy widok w całym systemie. Tego brakowało mi na lodowcach, rok temu miałem tę piękną panoramę na Hintertuxie, a teraz również tutaj. Warto po prostu na chwilę (dłuższą!) odpiąć narty i klapnąć na krzesełku. Panorama okolicznych szczytów jest zabójcza, a dodatkowo dzięki makiecie wewnątrz pawilonu możemy rozszyfrować ich nazwy i wysokości. W dół prowadzi tylko jedna trasa - czerwona 1-ka. Jak dla mnie jej początek i koniec jest czarny, środek czerwony a całość świetna. Ania słusznie zauważyła, że ta trasa przypomina "szwajcarskie" klimaty i to w najlepszym wydaniu. Z mojej strony pełna zgoda! W dolnej części czerwona 1-ka rozwidla się na również czerwone 4-kę i 5-kę. Wszystkie są miejscami naprawdę strome i niebezpiecznie "wyślizgane". Tu trzeba mieć krawędzie jak brzytwy (przy krótkich funcarvingach mogą one po powrocie służyć przecież również utrzymaniu higieny i estetyki u mężczyzn...) żeby utrzymać się w torze jazdy. Jeżeli podczas zjazdu odbijemy w lewo (czerwoną 5-ką i póĽniej niebieską 6-ką), to dojedziemy do krzesła nr 13, którym można wrócić na Rotkoglhütte i dalej Giggijoch. Skręt w prawo (lub jak kto woli jazda główną) pozwoli nam dotrzeć do Mittelstation. Przy samej stacji środkowej traski robią się naprawdę spadziste i trzeba nielicho uważać. W sumie wszystkie warianty zakończenia zjazdu z Gaislachkoglu powinny mieć moim zdaniem kolor czarny, zwłaszcza że śniegu było już mało, co przy częściowym oblodzeniu i knajpce (krzesełkach) znajdującej się w odległości 2 metrów od końca stoku narażało i narciarzy i "biwakujących" na niebezpieczeństwo. Swoją drogą to aż miło popatrzeć jak niektórzy pokonują tę stromiznę! Lekko z lewej przebiega czarna 3-ka. W sumie jest tak samo stroma jak reszta w okolicy ale przez ten kolor i splendor większy i statystyki ośrodka lepsze... Do boju! Najpierw zjeżdżamy właśnie kawałkiem tej 3-ki do wyciągu (krzesełko), potem wciągamy się w kierunku Gaislachkoglu, by następnie rączo pomknąć w dół. Jest co robić i gdzie się wykazać! Pamiętajmy tylko, że śmigłowiec pogotowia górskiego codziennie miał co najmniej kilka lotów i po co to my mielibyśmy poprawiać te osiągnięcia... Ze względu na wysoką temperaturę (jak dla mnie wręcz upał) i bardzo mocne słoneczko śniegu nie było tu zbyt wiele i nie "zwiedziliśmy" trasy do samego Sölden (czerwona 10-ka) ani do Gaislachalm (1982 mnpm). Pewnie jest czego żałować! Z uwag bardziej ogólnych. Jeżeli swoich umiejętności narciarskich nie oceniamy na dobrze/bardzo dobrze, to może nie próbujmy od razu tej części tras. Są trudne a miejscami wręcz bardzo trudne. Tu nie ma poletek doświadczalnych dla początkujących (ani jednej niebieskiej trasy) i drogi odwrotu. Widoki są piękne, trasy świetne ale i naprawdę wymagające. Giggijoch oraz lodowce pod tym względem są na pewno znacznie łatwiejsze a frajdy dają przecież tyle samo. Do Giggijochu wracamy niebieską 6-ką, krzesełkiem nr 13 do góry na Rotkoglhütte skąd już znaną trasą, lub z Mittelstation po prostu wagonikiem w dół.

Po nartach
Parafrazując znane hasło można by powiedzieć, że "Sölden wiecznie żywe". To w 100% prawda. Nigdy i nigdzie wcześniej nie pamiętam tak rozrywkowego kurortu. W ogromnych namiotach, pubach czy po prostu pod parasolkami dzień i noc kłębiły się tłumy złaknionych rozrywki i piwa narciarzy. Do rzadkości nie należały widoki, kiedy ze stoku, jeszcze w kombinezonach i butach(!) ludzie szli do tych knajpek po to, by sącząc bursztynowy trunek podrygiwać w rytm tyrolskich przyśpiewek. Tu się żyje! W Mayrhofen tak nie było. Co do cen, to wprawdzie nie są one tanie ale nie można też oczekiwać, aby w sezonie w Sölden było inaczej. Na pocieszenie powiem, że w Arlbergu jest drożej. Jeżeli miałbym się pokusić o krótkie podsumowanie, to uczciwie trzeba powiedzieć, że jest to doskonałe miejsce do jazdy na nartach. Mnóstwo słońca, bardzo ciepło (na Hintertuxie, gdzie też byliśmy w marcu było chłodniej), i trasy, które są bardzo dobrze przygotowane i urozmaicone. Atmosfera samego Sölden jest niepowtarzalna. Są jednak też i minusy. Jest drożej niż u konkurencji (Zillertal), łącznie tras jest prawie 3 razy mniej, wjazd na lodowce jest zbyt długi i skomplikowany. Czy wobec tego warto - według mnie z pewnością tak!

ARLBERG
Zamiast 6 dni szusować w Sölden, postanowiliśmy kupić tu karnet na 5 dni a następnie zrobić sobie jednodniowy wypad do legendarnego Arlbergu i zobaczyć go choć kawałek. Nasz tok rozumowania był dość prosty - wszystko co jest wystarczająco dobre dla brytyjskiej rodziny królewskiej, będzie też dobre dla nas, tym bardziej, że od St. Anton am Arlberg dzieliło nas tylko 60 km autostradą. Miało więc być łatwo, prosto i przyjemnie, przynajmniej jeżeli chodzi o drogę. Rzeczywistość okazała się troszkę inna. Po pierwsze, autostrada faktycznie jest, tyle że zamknięta w przeważającej części. Solidni Austriacy chcąc ułatwić podróżnym życie zaczęli znowu drążyć tunele. Pracowite "kreciki" wyznaczyły objazd krętą drogą 171, która choć zapewnia piękne widoczki, to jednak nie umożliwia szybkiej jazdy. Przed samym Arlbergiem odbijamy w prawo na St. Anton (ok. 1300 mnpm), prosto wiedzie droga przez płatny Arlberg - Tunel. Po obu stronach drogi widać wyciągi, śniegu już na pierwszy rzut oka jest więcej niż w Sölden, choć tereny te są niżej położone. Przez następne pół godziny po przyjeĽdzie, szukaliśmy miejsca, gdzie można by zaparkować. To jakaś paranoja, żeby pod wyciągami były tylko mini postoje, limitowane dodatkowo czasem parkowania (do 1 godziny). Szukaliśmy dalej. W końcu coś się znalazło, miejsce małe i drogie ale było. Mieliśmy 400 m do wyciągu w butach i z nartami. Skandal! 1-dniowy skipass kosztował 34 euroski plus około 4 euro (zwrotne) za chipa. 6 dni to byłby wydatek 157 euro, więc ceny są przyzwoite. Chcieliśmy wjechać na najwyższy punkt obszaru (Vallugi - 2811 mnpm), więc udaliśmy się do kolejki (byka!) Galzig. Na dole kolejka umiarkowana (do 10 minut), potem "nadjechał" wagonik, który jako żywo przypominał zakopiańskiego blaszaka na Kasprowy. Jak na Arlberg - wstyd. Szwajcarzy i Włosi w Zermacie - Cervinia mają znacznie nowsze podniebne autobusiki. Wjechaliśmy na Galzig (2085 mnpm). Tutaj śniegu było już naprawdę dużo, trasa (choć sztucznie dośnieżona) umożliwiała zjazd do samego miasta. My jednak konsekwentnie pięliśmy się wyżej. Po 20 minutach spędzonych w kolejce przed kolejnym bykiem o nazwie Valluga I wystartowaliśmy do górnej stacji Vallugi Grat (2660 mnpm). To najwyższa narciarska stacja regionu. Na 2811 mnpm można wjechać (co oczywiście zrobiliśmy!) niesamowitą kolejeczką Valluga II. Po pierwsze nie można zabrać nart - z góry nie ma zjazdu. Po drugie - wagonik mieści tylko 6 osób w dodatku chudych i mocno stłoczonych! Coś niesamowitego - tak mniej więcej metr długości na 80 cm szerokości. Szczególnie polecam osobom z klaustrofobią! Za to widoki. Pardon - Widoki! Są niesamowite, piękne i rozbrajające nawet największych twardzieli. Przez pół godziny siedzieliśmy na górze, patrzyliśmy i pstrykaliśmy fotki. Tu jest jak w bajce i to po prostu trzeba zobaczyć. Jeśli widok na Arlberg z Vallugi ma gdzieś konkurencję, to chyba tylko z tarasu widokowego na Klein Matterhornie w Szwajcarii, choć tam charakter jest wybitnie wysokogórski, a tu po prostu bajkowy. Szkoda tylko, że grań Vallugi przesłania i przedziela rejon Arlbergu na dwie części. Pierwsza to ta wschodnia, z naszym St. Anton, St. Christoph (o nim poniżej) a druga, północno - zachodnia, to miasta Lech i Zürs. Cały obszar (a szczególnie Lech i Zürs) ma niezwykły mikroklimat, który zapewnia mu jedne z najlepszych warunków śniegowych w Europie. To było widać, gdyż mimo końca marca i bardzo wysokiej temperatury na górze było ponad 3 metry śniegu. Z Vallugi Grat ruszamy czerwoną 13-ką w dół. Po 200-300 metrach dojeżdżamy do orczyka, którym wjeżdżamy trochę do góry. Dopiero sąd tak naprawdę ruszamy w dół. Czerwoną 14-ką, w pięknej scenerii mkniemy na dół. Tłok jest tu dość duży, trasa stroma i miejscami "zjeżdżona". Trzeba uważać! Co dziwne w St. Anton i na stoku słychać mnóstwo polskiej mowy! Może nie tyle co w Sölden ale i tak sporo! Każdy chce zobaczyć księcia Williama? Być może... Po zjechaniu do ludnego Ulmer Hütte (2279 mnpm) możemy odpocząć, zjeść coś i poopalać się. Warto, bo widoki są dalej niesamowite. Po popasie rozdzieliliśmy się - Ania z Marcinem pojechali "testować" czerwony ski-route (nr 11) a ja z Olą ruszyliśmy niebieskimi 14a, 4 i 1-ką. Początek niebieskich trasek to bajka, koniec to koszmar. O ile na górze trasy są doskonale przygotowane, łatwe i długaśne, o tyle na dole jeĽdzimy już nie po śniegu a po brei. Jest za ciepło, śnieg się roztapia i jak dla mnie nie da się po tym jeĽdzić. Spadamy na wysokość ok. 1500 - 1600 mnpm mnpm to już jak na koniec marca jest za nisko. Pomaga tylko szybka ewakuacja w wyższe rejony. I tu ujawnia się problem Arlbergu. To niski obszar. Przynajmniej jak na Alpy. Poza Vallugą, pozostałe szczyty, na które możemy wjechać mają ok. 2300 mnpm. Różnice poziomów nie są więc duże, a w marcu czy kwietniu ilość "dobrego" śniegu" kurczy ten obszar jeszcze bardziej. Myślę, że tutaj trzeba przyjechać znacznie wcześniej, (w styczniu lub w lutym), kiedy to jest znaczne zimniej a przez to śnieg jest dla narciarzy o niebo lepszy. Wróciliśmy do Galzig, skąd już w czwórkę zjechaliśmy do St. Christoph niebieską 8-ką. Trasa jak wszystkie, które zobaczyliśmy przez tak krótki czas, była super. Najlepsze jednak czeka wszystkich na końcu traski. Widoku St. Christoph (1800 mnpm) opatulonego pięknie śniegiem się nie zapomina. Byliśmy zgodni, że przypomina nam to "cukierkowe" widoki z bajek Disneya. Jak się ma zbyt słabe serce, to trzeba uważać... Z St. Christoph krzesłem o tej samej nazwie wróciliśmy do Galizig i na koniec pobytu spenetrowaliśmy leżące nieopodal czerwoną 7-kę i 6 -kę oraz czarną 2 -kę. Rewelacja. Krótkie, wymagają "pracy", ale dają sporo satysfakcji. Do tego mają dobre połączenia (orczyki i krzesła) i leżą na tyle wysoko, że nie ma problemów z mokrym śniegiem. Ponieważ na więcej nie mieliśmy już czasu z żalem musieliśmy zjechać ostatnim wagonikiem do St. Anton. To jak sądzę nasz ostatni wypad na narty w tym sezonie. Chyba, że...

Wróćmy jeszcze na chwilę do Marcina i Ani oraz warunków na ski-route (nr 11) oraz na czarnej 2-ce (to pisze ja Jarząbek - Prezes II ligowego klubu alias Marcin). Choć Łukasz z Olą zdecydowali się penetrować bardziej ciepłe kolory (niebieskie i czerwone trasy) ja z Anią poszliśmy na całość i wybraliśmy ekstremalny ski-route oraz czarną jak karawan pogrzebowy 2-kę. Choć po upływie dwóch godzin spotkaliśmy się w komplecie i wszyscy byli zadowoleni, myślę że nasze doświadczania zdobyte w ciągu tych 120 minut były zupełnie inne. Każdy uśmiechał się i z wypiekami na twarzy opowiadał o miele spędzonym czasie w jeszcze milszym towarzystwie. "Wspaniała ta niebieska, ale te czerwone... brak mi słów" - komplementował Łukasz w czym wtórowała mu Ola, Ania nie pozostawała dłużna i mówiła o piekielnie trudnej 2-ce oraz o pustym i zapomnianym przez rzeszę (nie tylko III) turystów. Ja stałem obok, uśmiechałem się i z uznaniem kiwałem głową, przytakując i wyrażając swoje uznanie dla wyczynów całej naszej czwórki. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku, kolejny miły dzień we wspaniałym regionie narciarskim, nowe trasy, dobre jedzonko na stoku, bolące mięśnie... to wszystko jak co dzień sprawiało, że wieczorem człowiek zwykle zasypiał z dziwnym uśmiechem na twarzy i wewnętrzną radością dającą ogromną satysfakcję. Tak było do tamtego dnia.... Cała trójka jeszcze o tym nie wiedziała, no może przez krótką chwilę zdziwiło ich kilkunastokrotne "przebicie piątki" z Łukaszem czy też całowanie Oli (pod pretekstem, iż dzisiaj są jej imieniny - z czego nie zdawała sobie sprawy; wieczorem tłumaczyłem się Ani i myślę że dziś już to zrozumiała...), ale ja już wiedziałem, że ten dzień - choć trwał jak każdy 24 godziny - sprawił, że zrozumiałem czym jest matrix... (sorry, tak mi się napisało). Czarna 2-ka to jedna z najtrudniejszych moich dotychczasowych tras, a z całą pewnością wymagająca największych umiejętności z wszystkich "czarnych" usytuowanych w opisywanych przez Łuksza regionach. Niestety ogromy tłok potęguje uczucie lęku i sprawia, że człowiek walczy nie tylko z piekielnie stromą ścianą, muldami, lodem uniemożliwiającym (bez bardzo ostrych krawędzi) jazdę, wewnętrznymi rozterkami (czy nie powinienem teraz być w pracy, za biurkiem, a może przynajmniej coś czytać i udawać, że to jest to co chcę robić do końca życia). Podobno przed śmiercią człowiekowi przychodzą do głowy takie myśli - to chyba prawda. Wjazd na czarną 2-kę możliwy jest zarówno z czerwonej 7-ki jak i 6-tki, zaś sama 2-ka może kończyć się dojazdem do niebieskiej 1-ki lub 5-ki. Ja z Anią wybraliśmy wariant: początek 6-ka, koniec 1-ka. Naprawdę trasa nie jest łatwa i choć nie jest długa, czas spędzony na niej nie pozwala o niej szybko zapomnieć i kusi, aby wrócić na nią jeszcze raz i pokazać kto jest prawdziwym zwycięzcą. Przydadzą się tutaj duże umiejętności i krótkie narty pozwalające pokonywać muldy i większość czasu zajazdu spędzić kilka centymetrów nad ziemią. Warto podjąć tę próbę.

Zupełnie inaczej wyglądał zjazd ski-route nr 11, bardzo przyjemny zjazd, choć miejscami bardzo wąski i wręcz niebezpieczny, szczególnie gdy z góry ktoś jedzie naprawdę szybko i nie interesują go inni narciarze (tak w ogóle to co oni tu robią?). Ładne widoki, więc robiliśmy sporo przystanków na fotki, dopiero tutaj zobaczyliśmy jak wiele śniegu leży w tym obszarze, jednakże, co jest rzeczą dziwną, na samej trasie 11-stki zdarzały się miejsca gdzie śniegu wręcz brakowało (sic!). Ogólnie można polecić tę trasę osobom, które cenią sobie spokój i jazdę rekreacyjną, bez szaleństw i ekstremalnych wysokości. Na końcu trasy czeka na nas orczyk (dość długi, pozwalający na chwilę odpoczynku). Potem krótki zjazd 14-stką oznaczoną 14a i 14b (to połączenie tras niebieskich i czerwonych) do bardzo ciekawego, jak się okazało, wyciągu krzesełkowego wiozącego nas na początek czerwonej 14-tki. Pierwsze kilkanaście metrów tej podróży nie zapowiadało zbliżających się emocji... Końcówka nitki wyciągu przecina masyw górski w taki sposób, że dech w piersiach zapiera. W jednej chwili z krainy, w której dominują ośnieżone szczyty, przenosimy się do bajkowego "nibylandu"... nie będę zdradzał więcej szczegółów, to trzeba zobaczyć. Warto dodać, iż krzesełko na którym siedzimy w kluczowym momencie znajduje się tak blisko skał, iż prawie możemy ich dotknąć, ale uwaga, już za chwilę widzimy ogromną przestrzeń, która nie pozwala nam wykonać żadnych gwałtownych ruchów i każe nam siedzieć grzecznie z otwartymi oczami i dolną szczęką na wysokości grdyki. Za chwilę wysiadka i w dół, ale o tym już wiecie.....

PS. Tym wszystkim, którzy doczytali do końca gratuluję. Wiem, że było tego dużo i to nie zawsze na temat ale jeśli choć część z tego okaże się dla Was pomocna, to świetnie. Pozdrawiam wszystkich, Łukasz (plus Marcin).

Mapa tras Mapa tras
Mapa tras Mapa tras
Mapa tras Mapa tras